W cieniu „wielkiego ważnego festiwalu”, odbywa się kolejny koncert z cyklu Festiwal Kwadrofonika.
W tej odsłonie koncertowej miałem okazję posłuchać wczoraj duetu Emilia Sitarz (piano, instrumenty klawiszowe) i Ewa Liebchen (flet). Artystki wykonały ponad 3 godzinny utwór Mortona Feldmana “For Christian Wolff”, kompozycję z roku 1986, na flet i fortepian/celestę, dedykowany przyjacielowi kompozytora, Christianowi Wolffowi.
Jest to jeden z wielu utworów typu “dedication”, poświęconych przyjaciołom, nauczycielom, pisarzom, malarzom i innym kompozytorom, z którymi Feldman czuł się blisko związany.
Nie jest to jednak pierwsza praca w jego dorobku dedykowana Wolffowi. Choć Feldman zasłynął z niezwykłej długości swoich późniejszych kompozycji, jego wczesna twórczość składała się przede wszystkim z miniatur. Wśród nich jest właśnie trzyminutowa kompozycja „Christian Wolff in Cambridge” (1963) na chór a cappella.
Jednak “For Christian Wolff” należy do tych najdłuższych z kompozycja (tj . trwających od trzech do sześciu godzin). W tej “kategorii” mieszczą się jeszcze dwie kompozycje: “Kwartet smyczkowy nr 2” z roku 1983 oraz „Dla Philipa Gustona” (1984) na flet, fortepian i perkusję.
Zarówno “Dla Philipa Gustona”, jak i “Dla Christiana Wolffa”, należą do jednych z ostatnich utworów, jakie Feldman skomponował przed śmiercią.
Podobieństwo instrumentacji (flet, fortepian, celesta, perkusja, dzwonki orkiestrowe) kompozycji Feldmana, było wynikiem jego pracy na Uniwersytecie w Buffalo z flecistą Eberhardem Blumem, pianistą Nilsem Vigelandem i perkusistą Janem Williamsem.
Blum i Vigeland dokonali prawykonania utworu „For Christian Wolff”, a następnie nagrali go na pamiętnej płycie dla wytwórni HatHutRecords, która ukazała się w jej charakterystycznej serii z prostymi czarno czerwonymi literami na białym tle.
Muszę przyznać, że jest to jedna z tych płyt z serii „poważnej” tej zacnej szwajcarskiej oficyny, którą lubię i słuchałem kiedyś chyba najczęściej a trzeba przyznać, że ta cała bez wyjątku, seria Hat(now)Art, słaba nie jest.
„For Christian Wolff”, zawsze wydawała mi się groźną i tajemniczą muzyką. W chwili, gdy usłyszałem tę płytę po raz pierwszy, czyli pewnie gdzieś około 92-93 roku byłem już na etapie znudzenia muzyką post industrialną i szukałem mocniejszych wrażeń. „For Christian Wolff” była przy tym moją pierwszą płytą tego kompozytora, jaką usłyszałem i na długie lata ukształtowała mój gust muzyczny, obok dwóch innych wydawnictw ale z serii tych krótszych, czyli “Rothko Chapel/Why Patterns?” i „Three Voices”, które przy monumentalnym „For Christian Wolff” przez bardzo długi czas wydawały mi się zawsze takimi jakby radiowymi singlami. A tak pisząc całkiem serio “For Christian Wolff” jest w nastroju, przy tamtych płytach kompozycją bardziej surową, abstrakcyjną, odartą i pozbawioną upiększeń i ozdobników. Być może jest tak za sprawą tego, że grają tu tylko dwa instrumenty flet i pianino/celesta.
Może wyda się to dziwne, ale dla mnie ta muzyka była wprowadzeniem do poznania niemieckiej free jazzowej wytwórni FMP. Chociaż paradoksalnie sama muzyka Feldmana ma niewiele wspólnego z hasłem Cage’a „wszystko jest muzyką” czyli ze swobodą, ba jest być może, przynajmniej ja tak ją rozumiem, jej zaprzeczeniem, to ta atmosfera surowizny „For Christaian Wolff” była dla mnie wtedy dużo bardziej istotna niż formalna dyscyplina tej muzyki i to było początkiem tego, co stało się później, jeśli chodzi o moje wybory muzyczne i czego konsekwencją jest teraz prowadzenie Bocian Records.
Stąd autentycznie bardzo poruszyła mnie zapowiedź w połowie tego roku, że dwie polskie instrumentalistki wykonają ten utwór przy okazji festiwalu „Kody” w Lublinie. Niestety nie mogłem być na tamtym koncercie ale teraz trafiła się lepsza okazja, bo miejsce koncertu to salka kawiarni-księgarni w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej na warszawskim Kamionku czyli dosłownie 10 minut spacerem od mojego domu.
Publiczność w kawiarni była nieliczna. Być może wystraszona czasem trwania tego utworu (na wspomnianej płycie jest to prawie trzy i pół godziny muzyki) być może jak na „całą kulturalną Warszawę” przystało, wybrała się na „Jesionkę” a może, co jest najbardziej prawdopodobne – poszła sobie jak zwykle cholera wie gdzie. Nie moja sprawa w końcu.
Tym lepiej dla tej małej gromadki słuchaczy a na pewno dla mnie (bo zawsze aż się gotuję, gdy ktoś rozmawia i przeszkadza), że było nas tylko tylu. Być może także dzięki temu dźwięk wypełniał całą salę, otulał ją i w zasadzie taka sytuacja jest nieomal jak słuchanie w domu. Można bardzo wygodnie rozsiąść się na kanapie, patrzeć na scenę lub nad siebie, gdzie przez małe okna widać było kawałki nieba, migocące światła i odbijające się w nich owady. Gdy spojrzałem w górę było jak w horrorze, gdy rozgadałem się po sali było jak w Miasteczku Twin Peaks, gdy patrzyłem na scenę wyobrażałem sobie, że tak mogłaby wyglądać mała scena w barze Rum Runner na Dolnym Manhatanie gdzie pośród gości szalała próbująca dokonać nagrania na kolejne wydawnictwo Tellus, ekipa pod wodzą artysty Josepha Nechvatala, podczas gdy na scenie mieszali się z sobą klasycy La Monte Young, David Behrman czy Julius Eastman z młodymi Sonic Youth i Swans, a wszystko to ginęło w gąszczu kabli i lin kompozytorki Ellen Fullman. Prawdziwa wolność bez kija w czterech literach i bez tego całego podziału na kulturę wysoką i niską którą serwuje nam nawet teraz 50 lat później dokładnie w dniu opisywanego koncertu Warszawska Jesień nazywając łaskawie jeden ze swoich koncertów “Jesienią Klubową”. Tak jakby w 2022 roku miało to dla kogoś znaczenie, albo wymagało puszczenia oka do słuchacza, że coś jest mniej ważne albo jest ligę niżej. Możliwe, że źle czytam intencje organizatorów i chodzi tylko o zwykły zabieg marketingowy, ale naprawdę poczułem się z takim oznaczeniem tego koncertu trochę dziwnie. Ale to zupełnie na marginesie.

Koncert rozpoczął się punktualnie. Niestety przez dłuższą chwilę, czyli przez jakieś 20 minut -jednak umówmy się owe 20 minut, to jak “chwila” dla bezkresu Feldmana, nie mogłem się skupić. Wydawało mi się, że artystki grają za szybko i bardzo energicznie.
Tak, potrzeba pewnie tyle czasu żeby przestroić swoje ucho i wyobrażenie na temat tego, co pamięta się z płyty i co mocno zostało w głowie jak na tej parę razy już przywołanej przeze mnie szwajcarskiej płycie z Blumem i Vigenaldem.
Ten utwór wymaga też pewnie dobrego „wejścia” dla wykonawców a później maksymalnego skupienia przez okres tych ponad 3 godzin.
Dawno nie wysiedziałem na jednym koncercie bez przerwy tyle czasu i dawno też nie było tak, że nie wiem kiedy ten czas tak szybko mi upłynął. Było przy tym autentycznie czymś bardzo przyjemnym obserwować (sic!) precyzję i zgranie obu wykonawczyń. Być zaangażowanym w rozpad każdego dźwięku, podkreślany gestami unoszenia dłoni przez pianistkę. Wsłuchiwanie się w to jak budowane sa te kilkunaste sekundowe, kilku minutowe małe światy, które rozbłyskające na chwilę i równie gwałtownie są gaszone ciszą.
Po latach rozumiem dlaczego ta muzyka ciągle tak uwodzi. Bo wiele z tych pomysłów słyszałem później na płytach post-rocka, muzyki współczesnej. Jest to w zasadzie kopalnia sampli, tak jak w muzyce filmowej Nino Roty czy w czarnym funku. Tylko tutaj w klubach czy na festiwalach nowej muzyki cytowana gęsto przez pokolenia młodszych kompozytorów i wykonawców na żywo.
Wczoraj miałem okazje obserwować powrót do czystych źródeł tej wielkiej awangardy. Nie tego czym są “graphic score”, czy “wszystko jest muzyką” tylko własnie do takiej zapisanej i arcy-precyzyjnie wykonanej muzyki.
W końcu też i to być może jest powód dlaczego ta muzyka ciągle we mnie i ufam, że w kilku innych osobach tak mocno rezonuje jest fakt, że Christian Wolff, to ostatni z czwórki żyjących czterech wielkich nowojorczyków (Feldman, Brown, Cage) ale jego twórczość, chociaż tak inna w późniejszym okresie niż jego przyjaciela Feldmana pozostaje wielką inspiracją dla nowej, młodszej generacji kompozytorów spod znaku Wandelweiser, którzy jego kompozycje “Stone”, uczynili swoja programową i jedną z pierwszych rejestracji dla wytwórni o tej samej nazwie.
Zresztą mniejsza o to co tam Antoine Beuger, Burkhard Schlothauer, Chico Mello, czy Thomas Stiegler, kiedy mamy dosłownie pod nosem tak znakomite wykonawczynie tej muzyki jak Emilia Sitarz czy Ewa Liebchen.
W tym roku ma być wykonana jeszcze przez ten duet, zasilony Magdą Pękalą – Kordysińską, cztero i pół godzinny inny utwór z serii „dedicated” Feldmana czyli „For Philipe Guston”.
Szacun dziewczyny!!!!