Festiwal Sanatorium Dźwięku, czyli impreza rodem z urokliwego uzdrowiska Sokołowsko położonego na Dolnym Śląsku, eksportuje w 2019 roku do innych miast idee ‘głębokiego słuchania” i sztuki dźwięku. Pierwsza tegoroczna odsłona odbyła się w Neapolu a kolejna miała miejsce w ostatni piątek w warszawskim SPATIFIE i jak zapowiadają organizatorzy …nie jest to ostatnia wyjazdowa kuracja.
Byłem uczestnikiem chyba wszystkich dotychczasowych imprez organizowanych przez fundację in situ w Sokołowsku, więc pomysł, aby zrobić mini festiwal sztuki dźwięku w klubie wydał mi się trochę niezrozumiały. Zwłaszcza jeśli punktem odniesienia ma być tak mała przestrzeń jaką jest SPATIF. Zdążyłem się już przyzwyczaić, a nawet, jako fan, który musi mieć to wszystko później na płytach, – przeboleć, że w tej imprezie nie chodzi tylko o wirtuozerie, kolejny koncert na trasie ulubionego wykonawcy czy jak najlepsze odegranie premierowej wydanej przez jednego czy drugiego kompozytora płyty. W Sokołowsku wiele wydarzeń dzieje się i miesza w plenerze (w parku), w Sali Multimedialnej czy w Kinoteatrze „Zdrowie”. Publiczność swobodnie przemierza miasteczko, napotykając często jak podczas gry w podchody instalacje, czy choćby drobne, żartobliwe artefakty, sygnowane nazwiskami twórców, umieszczone gdzieś pozornie od niechcenia na trasie między kinem a Salą Multimedialną. Nie są te przechadzki krążeniem miedzy food-budami lub scenami jak na dużych festiwalach…nie ma też w tych sokołowskich spacerach pospiechu ani dzwonków przypominających o końcu przerwy. Czuć swobodę ale jednocześnie duży szacunek do miejsca i hmmm rangi wydarzenia, Mimo minimalnej ilości „niepisanych zasad”, letniej pory i sporego grona często przypadkowych zbłąkanych turystów którzy schodzą do miasteczka z gór, nikt nie przeszkadza innym w odbiorze, nie zakłóca, a raczej wtapia się, czasami tworzy w mniej lub bardziej zamierzony sposób spontaniczną interakcje z występującymi artystami.
Przebieg tego festiwalu, miejsce tak jak i prezentowane dźwięki mają charakter nieliniowy, abstrakcyjny jest to zdarzenie trochę poza klasycznym pojęciem tego, czym są festiwale czy w ogóle poza wieloma kategoriami tradycyjnie pojmowanej muzyki, roli słuchacza i wykonawcy. Jest to jak skok głównego bohatera filmu Woodego Allena: „Purpurowa Róża z Kairu” w druga stronę, czyli hyc na ekran prosto do filmu Wernera Penzela „Step Across The Border”. Nie twierdzę, że takiego stanu skupienia nie można uzyskać w klubie, ale jednak dla różnie przygotowanej publiczności, którą spotykam na festiwalach takie „ćwiczenia terenowe” akcentujące bardzo wyraźnie różnicę w odbiorze muzyki i odgłosów „codziennego życia”, stopniowe wchodzenie w stan skupienia, przestrajanie swoich uszu na inne niż czysto klasycznie muzycznie zorganizowane dźwięki jest czymś bardzo sensownym i zrozumiałym dla każdego odbiorcy niezależnie od „stopnia wtajemniczenia”.
Powracajac jednak do piatkowego wydarzenia, paradoksalnie i wbrew moim obawom bardzo dobrze wyszła w SPATIFIE ta prezentacja muzyczna idei Sokołowska. Jedynym zgrzytem była moim zdaniem nienajlepsza dyskusja poprzedzającą koncerty. Tak jak napisałem wcześniej wydaje mi się, że mottem tego festiwalu jest właśnie odcięcie się jej twórców (i odbiorców) od myślenia, które dopatruje się odniesień do rzeczywistości społecznej (politycznej) i skierowanie twórczości (i jej recepcji) do punktu w którym może chodzić już wyłącznie o grę dźwięków. Tymczasem podczas dyskusji zupełnie niepotrzebnie akcentowano kontekst społeczny (to padło z ust jednego z wykonawców) a także fakt, że być może przyszłością muzyki jest jej wymiana w obrębie osobowym miedzy profesjonalistami a amatorami (głos z publiczności).
Dźwiękową część Sanatorium w SPATIFIE otworzył w piątek duet Katarzyna Podpora i Max Kohyt.
Początek tego koncertu zapowiadał, że być może usłyszymy „normalną kompozycję” lub „normalną improwizacje elektroakustyczną” z dramaturgią i budowaniem napięcia od ciszy do apogeum dźwiękowego, aż w końcu do stopniowego odprężenia. Nic z tych rzeczy. Występ rozpoczął dialog harmonium indyjskiego i elektroniki przerwany nagle pstryknięciem, przepięciem, elektronicznym gliczem a może efektem z mikrofonu kontaktowego ( nie wiem było ciemno). Tym samym budowany stan skupienia, który był obietnicą kolejnego „niezłego drone music” tyleż efektownego, co powielanego milion razy na szczęście nie nastąpił. Wywołany efekt był raczej po to, aby przestroić ucho i skupić uwagę słuchacza, na pstrykające, szeleszczące drobinki, które łagodnie, stopniowo studziły ambientowy kocioł. Od tego momentu wprawienia w stan skupienia, grały za to amplifikowane kości, piłeczki, patyki i inne takie. Podobało mi się, że nie było to specjalnie przetwarzane, nie „rosło” nie budowało koncertowego apogeum. Było to wszystko raczej beztroskim spacerem po lesie gdzieś opodal Sanatorium gdzie słychać jeszcze odgłosy elektronicznego koncertu z Sali Multimedialnej, aż do miejsca gdzie panuje cisza. Cisza?
Koncert Gerarda Lebika drugiego występującego artysty był kontrapunktem dla tego, co zrobili Kasia Podpora i Max Kohyt. Był piekłem, jakie rozpętuje się na największej sali krakowskiego Unsoundu czy berlińskiego Atonal. Był intensywnym, statycznym transem, mięsem, razem poza metrum operującym tylko na powracających falami przestrach. Do tego ruch-nagły przypływ masy ludzi, którzy wypełnili sale jak na ubiegłorocznym Mike’u Harrisie. Przypuszczam, że gdyby potrwało to nieco dłużej ludzie zaczęliby rezonować tańczyć i krzyczeć jak na takich imprezach ma to miejsce nawet do całkiem „statycznej” muzyki. Jeden z lepszych występów Gerarda i plus za to, że umie się odnaleźć w każdej konwencji i być gotowy na zagranie zróżnicowanych koncertów.

Krzysztof Knittel to postać zasłużona dla muzyki elektronicznej i chyba obok Marka Chołoniewskiego najchętniej zapraszany wykonawca, który zaczynał jeszcze we wczesnych latach 70 tych, czyli w okresie, kiedy większości artystów i organizatorów współczesnych festiwali i koncertów nie było jeszcze na świecie. Muzyk i improwizator, który mimo sporej różnicy generacyjnej ani nie boi się konfrontacji w małych klubowych salkach, duetów z gigantami noise-music ani co słychać podczas tych imprez nie uważa takich koncertów za coś, co można potraktować „gorzej” lub z punktu widzenia wykonawczego – ulgowo. Jego set przygotowany na warszawskie sanatorium to najbardziej kompozycyjnie, ułożony materiał tamtego wieczoru. Czysta elektronika zbudowana na samplach, kolażach, w których głos (sam kompozytor?) opowiada o procesie twórczym. Fajny, udany zabieg, świadczący także o dystansie do własnej (?)pracy a może do roli kompozytora, jako osoby, która musi cos sprzedać, opowiedzieć w wywiadzie radiowym lub wytłumaczyć studentom na zajęciach z „nowych mediów”. W przestrzeni klubowej wplecione w elektronikę brzmi czasami poważnie czasami groteskowo. Jest w tym cos z nagrań Rudnika cos z brzmienia i sposobu programowania (i promowania) muzyki bliskiego dla kanadyjskiej wytwórni empreintes DIGITALes.
Ostatni koncert – Xaviera Lopeza to takie podsumowanie wieczoru, wszystko w jednym. Trochę field recordingu ( śpiewające ptaki) trochę nieokrzesanego stukania, pukania i innych „nieprzyjemnych trzasków”.. Chwile niepokojącej, podniosłej elektroniki. Ładnie to wszystko przebiegało i było jak prawdziwa pocztówka dźwiękową czy jakbyśmy dzisiaj powiedzieli wizytówka. Coś co można wręczyć dziennikarzom piszącym o kulturze, jeśli tacy jeszcze istnieją a jeśli istnieją to, mają ochotę się pojawić w Sokołowsku, a jeśli mają ochotę się pojawić to jeszcze tego wszystkiego wysłuchać a jeśli wysłuchać to jeszcze mogą i chcą o tym napisać. Czego, oprócz samych tych niezwykłych przeżyć dźwiękowych czego sobie, im i Wam życzę. Okazją do spełnienia życzeń będą mikroturnusy w SPATIFIE a sierpniu w samym Sokołowsku.

wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum festiwalu Sanatorium Dźwięku