Osiemnasta edycja Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej i Sztuk Wizualnych Mózg Festiwal, która tradycyjnie odbyła się w Bydgoszczy, tym razem w dniach 8-9-10 września, dla mnie w praktyce rozpoczęła się kilka dni wcześniej.
Jest czas festiwalu, przygotowania (w tym premier płytowych) i czas pofestiwalowej refleksji, myślenia o tym co usłyszałem, także pod kątem potencjalnych wydawnictw i mojej w tym przyszłości.
W niedzielę poprzedzającą to wydarzenie, miałem okazję w klubie “Mózg” opowiadać młodzieży i jej fantastycznej kadrze pedagogicznej z Liceum Ogólnokształcącego Zakonu Pijarów im. ks. Stanisława Konarskiego w Krakowie o tym, czym był yass i jakie to wszystko miało znaczenie dla kultury muzycznej w Polsce. Yass czy poetycki zlew to tylko mały pretekst, epizody i punkt wyjścia do tego, co tak naprawdę dobrego zadziało się z muzyką w Polsce przed tym boomem i teraz w XXI wieku. To, co później, rzecz jasna w dużej mierze za sprawą Mózgu.
To, czego miałem okazję doświadczyć podczas tegorocznej edycji, ale także ubiegłorocznych wydań tego festiwalu nie ma jednak wiele wspólnego z sentymentem, rekonstrukcją tamtych zdarzeń czy „przywoływaniem magicznych chwil z przeszłości”.
Tutaj uwaga – nawet, jeśli ja w tej notatce porównuje niektórych wykonawców do tego, co było kiedyś, to jest to raczej swobodna impresja na temat muzyki, moje odczucia w końcu nawiązania i inspiracje samych artystów a nie celowy zabieg organizatora, czyli Sławka Janickiego.
Tegoroczna edycja przebiegała pod hasłem ‘Do not forget to keep your mind clear’ („Nie zapomnij zachować jasności umysłu”).

Tym samym tak jak trzy poprzednie edycje festiwalu, organizator postawił sobie za cel, aby kolejne odsłony tego wydarzenia poruszały również tematy ściśle odnoszące się do problemów współczesnych społeczności (w ubiegłych latach towarzyszyły im takie hasła jak: ‘Come down to the Earth’, “Sztuka jako droga do rozumienia” „Duchowość jest powszechna” oraz ‘Make Art Not War’).
Zdaniem Sławka Janickiego credo tegorocznej imprezy można rozumieć w ten sposób: „tylko jasno, samodzielnie myślący ludzie są w stanie, jako społeczeństwo, sprostać problemom współczesnego świata na poziomie osobistym, lokalnym i globalnym. Przedstawienie odpowiednio wyselekcjonowanych działań artystycznych oraz umieszczenie ich w odpowiednim kontekście może w znaczący sposób oddziaływać na zwiększenie percepcji odbiorców działań artystycznych, wykładów i spotkań będących częściami festiwalu. Poszerzona percepcja oznacza jaśniejszy umysł, który zdolny jest do podejmowania niezależnych mądrych decyzji”.
Nie sposób nie zgodzić się z tą myślą, przynajmniej na podstawowym ogólnym poziomie.
Co więcej wydaje się a obserwowałem trochę publiczność po koncertach oraz miałem okazję porozmawiać z kilkoma uczestnikami, że owo „poszerzenie percepcji przez muzykę i sztuki wizualne” udało się kuratorom znakomicie przynajmniej przez czas samego tego kilkudniowego wydarzenia. Ludzie wychodzili z koncertów czy performance’ów poruszeni a biorąc pod uwage dostępność koncertów (wstęp na wszystkie wydarzenia był bezpłatny) i szczególnie jedno miejsce to jest Młyny Roethera, które są teraz dla mieszkańców Bydgoszczy jedną z atrakcji, przekaz festiwalu miał faktycznie okazję trafić do szerszego niż klubowa publiczność kręgu osób.

Całe wydarzenie w czwartek, to jest 8 września zainaugurował występem w Mózgu zespół Trio IO.
Pamiętam jak ogromne wrażenie zrobiła na mnie ta grupa w roku 2019, gdy usłyszałem ich po raz pierwszy w Łodzi. “Psychodeliczne improwizacje, skrzyżowanie muzyki znanej z portugalskiego Creative Source z duchem Popol Vuh, subtelne melodie, trans i brzmienie raz rodem z Cantenboury Sound“. Tak wtedy o tym myślałem i nawet gdzieś te swoje przemyślenia zostawiłem w czeluściach Internetu.
Gitarzysta Łukasz Marciniak sprawiał wtedy, że wszystkie te konwencje, stały się tamtego wieczoru w muzyce Trio IO możliwe do zgrabnego i udanego połączenia. Dla porządku trzeba dodać, że ten skład, wtedy i szczęśliwie do teraz, dopełniają skrzypek Jakub Wosik i flecistka Zosia Ilnicka.
Po tych kilku latach od mojego na ich koncercie debiutu, stało się dla mnie jasne, jak bardzo zmieniła się ta muzyka i jak trudno teraz w ich twórczości doszukiwać się wiodącego instrumentu, lidera czy wykrystalizowanej stylistyki albo choćby ogólnej odpowiedzi dokąd zmierza to granie. I dobrze.
Trio bawi się muzyką, wzrusza powietrze w klubie czyni je gęstym, nie przez fakt użycia elektronicznych efektów (tak jak wtedy na pamiętnym koncercie w 2019 roku) ale opiera to na wirtuozerii muzyków. W końcu, to co najważniejsze a wcale nie takie znowu częste we współczesnej muzyce -porusza i bawi także nas, słuchaczy.

Jest to pozornie lekkie (tu małe zastrzeżenie: dla mnie wszystko co nie jest jednoczesnym wysłuchaniem na 5 gramofonach,10 płytowej kompilacji RRRecords jest zasadniczo “lekkie”) akustyczne granie, które stopniowo przechodzi w skomplikowane struktury. Flet wystukuje partie rytmiczne które brzmią niczym syntezatorowe glitche, po chwili takie stukoty imitują skrzypce grające swoje co(o)l -legato.
Instrumentaliści wchodzą z sobą w dialogi albo grają krótkie partie solowe, po czym wracają do melodyjnych tematów.
To wszystko w tamtym momencie przypominało mi muzykę kanadyjskiego duetu Les Granules. Subtelne ale nie przesłodzone miniaturki muzyczne, wirtuozerskie ale nie męczące słuchacza kilkuminutowymi popisami solo i wyścigami. Przy okazji własne, autorskie i niepodrabialne.
Nawet jeśli przywołałbym twórczość innych niż Les Granules kanadyjczyków z Ambiences Magnetique, Conventum czy kameralne Julverne, to Trio IO dokłada do tej “nowej kameralistyki” swoją mała autorską cegiełkę, jak żaden inny polski zespół od czasu pamiętnej grupy Reportaż.
Czułem się też na tym występie jakbym (w końcu) był na koncercie wykonawców Rock In Opposition albo na festiwalu w Victoriaville albo…. w starym Mózgu własnie.
Niestety moje emocje podzielała też publiczność która w partiach granych przez Jakuba krzyczała, choć musze przyznać , że na szczeście incydentalnie: “szybciej” albo “nudzi mi się, koledzy chcą więcej basu“. Serio? Ktos myślał że trafił na koncert Tymon Tymańskiego w 1998 roku a skupiony skrzypek przerwie swoje detache, żeby udawać wesołego gawędziarza i odpowiedzieć jakiejś pańci coś równie “zabawnego”?
Drugim muzycznym występem (bo wcześniej wysłuchaliśmy poruszającego performance’u Aleksandry Kubiak), był koncert Jeremiaha Cymermana.
Jego nie boję się tego słowa genialna płyta “Fire Sign” wydana w wytwórni Johna Zorna, była kilka lat temu dla mnie, weterana słuchania wielkim objawieniem na miarę serii ‘Verbatim’ Boba Ostertaga. Tzadikowa płyta to skrzyżowanie cut -upów, knurowych pomruków i elektroniczno-jazzowych ciemnych plam oleju. W partiach czysto instrumentalnych, po prostu rewelacyjnie wykonanych.
Na koncercie dostaliśmy coś co nazwałbym “ambientową nocna muzyką inspirowaną twórczością Evana Parkera”. Było to ładne, estetyczne, dużo się działo tak w rozumieniu barwy klarnetu Jeremiaha jak i całego przebiegu dramaturgicznego ale serio nastawiłem się na konkretną rzeźnię i katharsis. No i chciałem na żywo zobaczyć “jak on to robi”. Z pewnością jednak koncert podobał się zgromadzonej mimo późnej pory mózgowej publiczności, która mimo ciemnych barw muzyki Cymermana nie zapomniała w przerwach o…. a jakże, tak, tak wesołych pogaduszkach z artystą.
Może raz takie zagajenie było “fajne” ale po każdym kolejnym fragmencie stało się to po prostu nieznośne, bo zwyczajnie nie pozwałało tej pięknej, nastrojowej muzyce wybrzmieć.
Michael Pisaro powiedział kiedyś o swojej twórczości oraz o nurcie Wandelweiser gdzie ważną rolę odgrywa cisza, tak jak w przypadku muzyki Cymermana, że “zazwyczaj opisuje się dźwięk przy pomocy pewnych parametrów, między innymi czasu, a przecież cisza także rozgrywa się w czasie“. Warto aby zgromadzona publiczność była uprzejma to respektować następnym razem a po stand-up udać się do klubu komediowego.
Mimo swojego lekkiego rozczarowania, uważam że występ Jeremiaha Cymermana bardzo dobrze wpisał się w atmosferę muzyczno – performatywną tamtego wieczoru i gdybyście kiedykolwiek mieli okazję usłyszeć na żywo tego muzyka to po prostu jest to warte uwagi. Coż możliwe jest też i to, że sam pozostając w zgodzie z hasłem tej edycji bydgoskiego wydarzenia “uczynić swój umysł bardziej otwartym (na inne dzwięki – przyp mój)” i to nawet wobec tych artystów których do tej pory ceniłem za zupełnie inne granie.

Drugiego dnia koncerty odbywały się w znacznej części w Młynach Roethera.
To takie miejsce, które ma w tej chwili wiele miast. Rewitalizowane post industrialne kompleksy budynków w centrum miasta, które przy odrobinie szczęścia z czasem okazują się albo wygodnym coworkingiem i miłą przestrzenią gdzie mogą urzędować artyści czy NGOsy albo mówiąc językiem młodzieży “idą na grubo” w ekskluzywne restauracje, salony samochodowe, galerie z ekspozycjami w klimatach PRLowskich BWA i pseudoartystyczne butiki ze szmatami za grube tysiące, spychając stopniowo działania artystyczne na margines, swoim hałasem (sic!), bezceremonialnym luksusem i ogólnym bon (ban) tonem. Jak będzie w przypadku Młynów i ich współpracy z festiwalem? Na razie pewnie nie wiadomo. Jest za to na czas festiwalu super zaaranżowana przestrzeń, gdzie dosłownie bez przerwy mogą trwać koncerty i pokazy artystyczne a to za sprawą mnogość sal.
Jest też fantastyczna akustyka, dużo miejsca i możliwość niezakłóconego odbioru muzyki, swobodnego, dosłownie poruszania się w dźwiękach. Ta nieskończenie dobra przestrzeń o niezwykłych właściwościach ujawniona już w tamtym roku podczas festiwalu, w akcie tworzenia i odbioru dźwięku, w tym roku “zagrała” i “wybrzmiała” jeszcze lepiej. Mówiąc wprost, te wnętrza niczym w pracach Kristine Kubisch czy Katarzyny Krakowiak same mogłyby być autonomicznym dźwiękiem.
Dopiero w ogromnej i jasnej siedzibie Młynów zobaczyłem jak dużo osób to byli przyjezdni słuchacze i fani muzyki oraz miłośnicy działań performance art (których tu ze względu na swoje nikłe kompetencje nie opisuję).
Tego dnia część muzyczną otworzył Will Guthrie ze swoim nowym zespołem Nist Nash Ensemble.
Will Guthrie to australijski perkusista mieszkający we Francji. Ma szereg projektów muzycznych, z których ja najbardziej lubię The Ames Room. Świetne są też jego prace z Orenem Ambarchi, Jamesem Rushfordem czy fenomenalną super grupą Thymolphthalein, w której oprócz niego występują Anthony Pateras, Jerome Noetinger, Clayton Thomas i Natasha Anderson.
Jego solowy album “Body And Limbs Still Look To Light” był w momencie ukazania się w roku 2006 moją ulubioną płytą z gatunku EAI (elektroakustycznej improwizacji).
W swojej pracy od wielu lat, wykorzystuje on różne kombinacje bębnów, perkusji i amplifikowanych obiektów (jak na przywołanej przeze mnie wyżej płycie z wytwórni Cathnor).

Jego nowy zespół Nist-Nah, to muzyka na balijskie i jawajskie zestawy gamelanów i tradycyjny zestaw perkusyjny.
Początek tego koncertu kompletnie mi się nie podobał. Miałem wrażenie, że artyści puszczają oko do publiczności i jest to jakaś forma egzotycznej transowej muzyki z zapożyczeniami z kultury wschodu. Takie warsztatowe granie z którego za wiele nie wynika poza może samą efektowną ekspozycją egzotycznych instrumentów. Ot grupa rekonstrukcyjna tylko, dlaczego na festiwalu nowej muzyki improwizowanej? Zrobiło mi się troche przykro i poczułem się rozczarowany, że ten świetny perkusista musiał ubrać swoją muzykę w orientalne łachy, aby usłyszał o nim świat.

Po około kwadransie, takiego „transowego” grania, lider zespołu wyszedł zza swojego zestawu perkusyjnego i przesiadł się na gamelany (?).
Muzyka zaczęła stopniowo wyciszać się a rezonujące w głowie po tej nawałnicy rytmy, które chwilę wcześniej przecinały swoją intensywnością
i natężeniem dźwięku całą salę, ustąpiły równie nieznośnej …ciszy.
Miałem wrażenie, że Guthrie przesuwa podczas tej części koncertu akcenty z samego gamelanowego rytmu, na sposób emisji i prezentacji możliwości poszczególnych instrumentów swojej orkiestry, przenosząc słuchacza w świat pojedynczych dźwięków, pokazując na żywo cały ten misterny proces odkrywania i wymyślania ciszy ale także tłumacząc przy okazji każdy instrument i jego charakter. To co jest przy tym najważniejsze nie próbował już ani on ani muzycy naśladować kultury, której występujący artyści z Francji nie są częścią. Tak, mogę po wysłuchaniu całości bez wahania powiedzieć, że Nist Nash po prostu wykorzystuje idee zawarte w muzyce balijskiej do tworzenia własnej muzyki, mocno zatopionej w tradycji, ale kreując przy tym, własną unikalną przestrzeń.
Po występie orkiestry gamelanów przegapiłem niestety pokaz slajdów artystki Kamy Sokolnickiej (skądinąd autorki kilku okładek płyt Bocian) bo musiałem skupić się na tym co działo się na stoisku z płytami. Takie 20 minut przerwy dobrze zrobiło, dla słuchu bo to co nastąpiło później to była istna kawalkada dźwięków.
W sali na drugim pietrze zainstalował się duet Helene Brenchard i Kasper Toeplitz.
Udało sie zorganizować tym artystom mała trasę koncertową która obejmowała Kraków, Gdańsk i Bydgoszcz własnie.
O ile w pozostałych miastach muzycy grali skomponowane utwory Phila Niblocka, Eliane Radigue i Kaspera Toeplitza w tym te znane z wydanej przeze mnie płyty Octopus, to w Bydgoszczy zgodnie z tradycją festiwalu poszli na żywioł i zagrali w 100 % improwizowany koncert.
Było to dobre granie ale osobiście wolę ich właśnie w komponowanym repertuarze w którym wszystko jest bardzo poukładane a siła dźwięku, jego róznorodność, płynąca ze sceny jest niezwykle sugestywna i mocno zapadająca w pamięć.
Koncert w Bydgoszczy był bardziej pokazem umiejętności improwizatorskich, z(dez)organiozwanym wystrzałem noise’owej energii niż własnie tym co ci artyści praktykują na codzień.
Wyobrażam sobie, że tak mogły brzmieć koncerty post no-wave w czasach gdy na scenie spotykał sie zespół Carbon Elliotta Sharpa albo różne składy Chrisa Cochrane’a podczas pierwszych występów w Knitting Factory.

Nie ma złej formy dla dobrych muzyków. Organizator proponuje duet – dostaje improwizowany energetyczny, post-punk-noise’owy set. Żeby nie było tak prostacko, duet pomimo punkowego (i bojowego) nastawienia tamtego wieczoru pozostawał w zgodzie ze swoim programowym podejściem do redukcji melodii, rytmu kosztem ekspozycji spektralnej warstwy swojej muzyki. Z tym, że o ile podczas koncerów komponowanych tych artystów dźwięk zmieniał się stopniowo , nieśpiesznie, tak że po prostu otulał słuchacza. Tutaj chłostał ich po uszach i zmieniał się jak w kalejdoskopie.
Następnym występem był koncert duetu Les Marquises. Jest to duet tworzony przez Emilie Skrijelj i Toma Malmendiera. Dwugłos gramofony, akordeon i perkusję. Ich muzyka przypomina wijący się bluszcz jest gęsta i intensywna. Z pewnością jest też fajną propozycją koncertową. Niestety nie dla mnie.

To dobrze gdy na festiwalu pojawiają się wykonawcy, którzy mogą zaskoczyć. Wspaniale jesli używają niekonwencjonalnego zestawu instrumentów elektroakustycznych a nie tylko laptopu i konwencjonalnego oprogramowania, które używają setki tysięcy osób.
Rzecz w tym że gramofonu jako instrumentu muzycznego w swobodnej improwizacji była już w przeszłości cała masa, a poprzeczka jaką postawili dla takich kombinacji perkusyjno – gramofonowych Christian Marclay, eRikM czy Martin Tétreault i występujący z nimi wybitni instrumentaliści by wspomnieć tylko odpowiednio Tima Barnesa,Martin Brandlmayra czy Michel F. Côté. Dlaczego o tym piszę ? Bo gramofon to bardzo specyficzny instrument i w połaczeniu z perkusją bywa po prostu doskonałym uzupełniaczem albo partnerem w dialogu. Na koncercie Les Marquises w ogóle nie było tego słychać. Muzyka wykonywana była dosłownie według jednego schematu- bardzo szybko (i głośno) grająca perkusja i cut upowo-plądrofoniczne grane płyty. Fajnie i bardzo efektownie ale jakby obok siebie a przy tym boleśnie płasko.
Tak sie składa, że po koncercie Willa Guthrie zostałem zapytany przez Willa i francuskiego artystę Arnauda Riviere’a o płyty Seana Baxtera, australijskiego nieżyjącego już perkusisty o uznanej międzynarodowej reputacji, którego longplej i singiel wydałem ponad 10 lat temu.
Opowiadałem im o płycie z Valerio Tricolim o koncercie z Robertem Piotrowiczem w Warszawie – to była dosłownie masakra to jego granie ale to za sprawą barwy instrumentu Seana a nie tego, że grał on “długo” lub “mocno” lub “głośno”. Grał on WSZYSTKO tak jak powyżsi perkusiści a nie na jedno kopyto.
W pewnym momencie Emilie Skrijelj zamieniła gramofon na akordeon. Grała na nim w sposób bardzo ciekawy, rytmiczny a przy tym niezwykle harmonijny. Jak grał perkusista? Jakby był głuchy, przez moment tylko ściszył się zostawiając przestrzeń swojej partnerce ale później było TAK SAMO. I tak już do końca.
Nie mówię że muzyka to ma być koncert życzeń i chcę usłyszeć na żywo coś co brzmi jak płyta, której słuchałem w pociągu do Szczecina,jadąc na Festiwal Musica Genera w 2003 roku, ale niech to do cholery będzie chociaz trochę mniej efekciarskie i bardziej przemyślane.
Na koniec w przestrzeni nazwanej “Parter Mączny” wystąpiła polska Intuition Orchestra. Zaznaczam, że nie jestem jakimś wielkim fanem free jazzu ale wysłuchałem części tego koncertu i brzmiało to bardzo przyjemnie…choć jak sądzę była to przyjemność głownie dla samych artystów.
Znajduję jednak trochę fajnych, dobrych elementów i momentów w ich muzyce. Podoba mi się pewna teatralność Intuition Orchestra- to jak oni z sobą dialogują i jak bardzo bywa to widowiskowe. Nie wiem tylko dlaczego po pierwszym utworze saksofonista Ryszard Wojciul zaczął przedstawiać zespół i to w momencie gdy do Orkiestry dołaczali Wojtek Jachna
i Krzysztof “Freeze” Ostrowski (nota bene super pomysł z tymi goścmi którzy są lokalnymi choć bardzo, bardzo już uznanymi muzykami). Wywołało to chyba lekką konsternację na twarzy Wojtka Jachny i przez kilka minut jego gra była “drętwa”. Mimo to, jego udział i grę pianistki Marty Grzywacz, uważam za najbardziej jasne punkty tego zespołu.

Po koncertach w Młynach, w klubie grali jeszcze dj techno wybrani przez Post Scriptuma -kuratora sceny techno. Samego Petera nie udało mi się usłyszeć gdyż grał on w sobotę tak samo jak wspomniany już Arnaud Rivier i Sekstet Marka Pospieszalskiego.
Tego dnia jechałem z Helene i Kasperem Toeplitzem do Gdańska na koncert do Kolonii Artystów. Co pewnie też niedługo opiszę.
Festiwal ma swoją moc, ma swoją wierną publiczność – starszą i młodszą.
W obu miejscach festiwalowych czującą się równie swobodnie Jest zróznicowany stylistycznie.
Jest jedyny w swoim rodzaju bo trochę old school ale w dobrym tego słowa znaczeniu, kiedy to co z przeszłości spotyka to co jest teraz nazwijmy to “aktualne”. Nie czuć tutaj pędu za nowością. Nie ma też dziennikarzy muzycznych. Są za to właściciele i założyciele Mózgu, choć każdy w innej czasoprzestrzeni – Jacek Majewski i Sławek Janicki. Wierni temu co postanowili sobie 30 lat temu tworząc Mózg dla takich chwil jak te o których Wam napisałem tych parę zdań powyżej.
Wszystkie zdjęcia zostały wykonane przez Krzysztofa Paw, któremu dziękuję za zgodę na ich publikację w powyższym materiale.