W czasach nadmiaru, każdy biletowany koncert, który przyciąga więcej niż 100 osób powinien być już chyba rozpatrywany przez organizatorów w kategoriach małego sukcesu. Nadal jak przypuszczam nie pozwala to na jakikolwiek zarobek, ale ufam, pocieszam się, że może stanowi to pokrycie znacznej części kosztów klubu dla całej grupy osób zaangażowanych w to, aby publiczność mogła usłyszeć koncert i poczuć sie dobrze przez godzinę czy dwie: akustyków, ludzi wypożyczających sprzęt w końcu last but not least samych muzyków ich transportu, zakwaterowania i należnych im honorariów, uzupełnionych przy barze sprzedażą płyt i kompaktów. Być może w konsekwencji tego, cała ta ekwilibrystyka zakończona udanym saltem daje nadzieję na przyszłość, na zrobienie przez klub kolejnych koncertów i pozwoli zachować, utrwalić i być obietnicą na budowanie kultury koncertowej w klubach, a nie tylko na festiwalach “ku czci”. Myślę, że dotyczy to w Warszawie kazdego klubu- “dużego” Pardonu, SPATIFU, spółdzielczego Pogłosu czy maleńkiej Młodszej Siostry. Inna jest pewnie jedynie skala problemów.
Jeśli tylko tą miarą mierzyć odbywający się w ostatni czwartek występ Matsa Gustafssona i jego nowego zespołu The End to był to sukces do kwadratu. Po pierwsze wydarzenie przyciągnęło chyba (nad) komplet publiczności, po drugie i to ważniejsze usłyszeliśmy muzykę, która była przełomowa dla tego zasłużonego saksofonisty.
Kiedy kilka lat temu inny zespół Matsa-The Thing gościł kilka razy w Polsce, dało się słyszeć opinie, że „grupa zjada własny ogon” i jest „cover bandem”. Przyznam się, że gdy słuchałem przed starym Pardonem podobnych głosów zastanawiałem się głupota czy niewiedza. Przecież to skandynawskie trio, jest właśnie zespołem zrodzonym z muzyki wielkich mistrzów, w szczególności Dona Cherry. Cała ich twórczość to inspiracja i hołd dla klasyki, więc covery Ornette Colemana, Blood Ulmera czy Franka Lowe i wielu innych, tak ochoczo i często grane przez Skandynawów, w ogóle nie powinny dziwić ani tym bardziej oburzać. Ta muzyka zawsze była tak zdekonstruowana, przetworzona i odczytana na nowo, że to właśnie uważam w niej za największą wartość i istotny wkład tego trio w muzykę improwizowaną. Twierdzę nawet, że reszta tej układanki, która mogłaby zdaniem niektórych świadczyć o zaje@istosci tego zespołu, to jest specyficzna „rockowa” maniera wykonawcza, w tym np. wykonywane przez grupę brawurowe covery PJ Harvey czy udział na jednej płycie Nenah Cherry, natężenie dźwięku, zagrywki sceniczne, image rodem z hard core’owej sceny koncertowej DC końca lat 80 tych , były ważnymi, ale wcale nie najistotniejszymi cechami, które przesądzały o wyjątkowości tej grupy.
Zresztą, The Thing zaprzestało jakis czas temu działalności a Mats skupił się na pracy w niezliczonej ilości duetów lub większych składów. Wrócił też do twórczości solowej, koncentrując się na wykorzystaniu nowych-starych instrumentów takich jak flet poprzeczny czy pianoharfa (koncert w ramach urodzin Bocian podczas tegorocznego festiwalu Avant Art w Teatrze Rozmaitości w Warszawie a także chwilę później w klubie Mózg, by wymienić tylko koncertową aktywność Szweda i tylko obejmującą jeden kraj i to w bardzo krótkim okresie czasu!!!), a także na występach z zespołem Fire w tym Fire Orchestra. No i jak zupełnie niespodziewanie dla mnie, ponieważ we wrześniu jeszcze nic o tym nie widziałem, mimo kilku rozmów – wrócił do Pardo To Tu z najnowszym bo powstałym zaledwie rok temu ale moim zdaniem absolutnie najlepszym zespołem, jaki kiedykolwiek miał, to jest The End.

Dla mnie początek tego wieczoru to słuchanie The End ….. „na raty”. Stało się tak dlatego, że przybiegłem do Pardonu chwilę spóźniony, bo wcześniej byłem na koncercie w ramach cyklu Super Sam +1 (gdzie grali znakomici Marek Pospieszalski i Nina De Heney o klasie, której miałem okazję przekonać się dopiero następnego dnia w Mózgu). „Wejście” w taki intensywny koncert jest zawsze trudne więc zacząłem go od …wyjścia z klubu, żeby odsapnąć i przysłuchać się przez chwilę tej muzyce z oddali, a ściślej z tarasu Pardon To Tu. Przyznam, że lubię, kiedy wszystko na koncertach rozpoczyna sie i rozgrywa od ciszy, ustają rozmowy, powietrze gęstnieje a dźwięk stopniowo otula całe wnętrze…
W Warszawie The End zagrali w składzie: Kjetil Møster (saksofon barytonowy) Anders Hana ( gitara) dobrze znany polskiej publiczności choćby z grupy MoHa !, Børge Fjordheim (perkusja) oraz z urodzoną w Etiopii eksperymentalną wokalistką Sofią Jernber.
Nie wiem, jaki był początek tego koncertu, może od razu był to dźwiękowy wir i magma, ale miałem wrażenie, że publiczność razem ze mną stała jak osłupiała i stopniowo, coraz bardziej bujała i z utworu na utwór żywiołowo reagowała. Ta muzyczna betoniarka, do której The End wsadziła zgromadzonych w Pardonie, była jednak wyjątkowa. Muzyka nawet jak na tego zawsze moim zdaniem dobrze przygotowanego saksofonistę jakim jest Mats, który wie jak zbudować napięcie i utrzymać uwagę publiczności była tego wieczoru jeszcze staranniej niż zwykle zaaranżowana. Czuć w tej muzyce Gustafssona przedłużenie jego bloga, gdzie hasłem przewodnim jest „one piece of vinyl a day keeps the doctor away”. Ten blog to miejsce w którym Mats Gustafsson od lat dzieli się ze słuchaczami i czytelnikami publicznością swoja pasją do muzyki opowiadana z perspektywy róznych konwencji ale także wywiadów przeprowadzanych z róznymi prominentnymi muzykami, wydawcami, dziennikarzami by wymienić tylko Henrego Rollinsa, Thurstona Moore czy Keitha Utecha. W wersji koncertowej , właśnie od czasów wspomnianych The Thing robi dokładnie to samo, zamieniając klawiaturę komputera na saksofon, a wlasny wygodny dom na sale koncertowe. Jest w swojej pracy scenicznej takim nad-oficerem kulturalno oświatowym. Raz to na barce “Dragon” innym razem “Pardon To Tu” albo “Alchemia” lub każdej innej łajbie albo parostatku gdzie się pojawi i gdzie zabierze w rejs publiczność, dając jej po drodze naprawde dużo radości, emocji ale i rozbudzając jej ciekawość.
Jego występ z The End w piątkowy wieczór w Pardon To Tu był właśnie takim rejsem, podczas którego oficer kulturalno -oświatowy zdaje się mówić, choc częsciej częsciej krzyczeć do wycieczkowiczów: “hej posłuchajcie tutaj zagramy Wam taki fajny kraut rock troche na jazzowa modłę a tu, tak to do Was mówię tam na końcu sali, macie odrobinę space jazzu tylko głośniej, a teraz to połączymy i zrobimy dla Was z tego taki noise rockowy koktajl”. „Znacie Zeuhl? Nie znacie? Nie szkodzi. Posłuchajcie tego gościa na barytonie i jak robi te “pochody” z wokalistką to jest coś takiego. Nasz basista woli jednak post Zeuhl i gra czasami w tych momentach riffy , ciężkie jak skurw.s.n, zupełnie jak Alain Ballaud z Shub Niggurath -tak to ten sam, który dwadzieścia lat później wydał coś w Polsce w Bocian, ach i nasza wokalistka, ona jest OBŁĘDNA! Ma talent, charyzmę ma dużo swoich przemyśleń, lubi bluesa, lubi Joan Le Barbarę, lubi Meredith Monk, lubi to co przynosimy jej na próby”.
Ta zwariowana podróż z The End to najlepsze, co może spotkać publiczność, która przychodzi na koncerty Matsa Gustafssona do Pardonu po trochę czadu, po “moc”, po fajna rozrywkę, której nie znajdzie gdzie indziej, może przychodzi tylko poczuć się wyjątkowo, jako część elity, którą pewnie i tak jest, ale w rezultacie jest tu jak w na feriach, na porządnym urlopie od codzienności, gdzie bez względu na wiek, „wtajemniczenie w muzykę” każdy przychodzi i znajduje dla siebie coś dobrego i pozwalającego przez chwilę zapomnieć o troskach.
Można o tej muzyce mówić, że jest wyjątkowa, że jest bezkompromisowa dla mnie jest jak podróż do sklepu z płytami. Zresztą ach… na bis grupa zaprezentowała przejmującą wersje klasyka Karen Dalton „It Hurts Me Too”. Utwór ten, zespół zadedykował Haraldowi Hultowi zmarłemu rok temu właścicielowi sklepu Blue Tower/Adra Jazz Record Shop ze Sztokholmu. Postaci znaczącej dla kultury muzycznej Szwecji, która jak ojciec wprowadzała w tajniki muzyki i słuchania muzyków The End ale jak przypuszczam także wielu, wielu innych pasjonatów. Duch Haralda Hulta krążył tamtej niezapomnianej nocy nad parostatkiem „Pardon To Tu”.