Kiedy tydzień temu wracałem do Warszawy z kolejnej edycji targów Małych Wydawców, które były tym razem częścią gościnnego (jak zwykle zresztą) Wrocław Industrial Festiwalu, miałem świeżo w pamięci dwie kwestie. Pierwsza, gdy jeden ze współorganizatorów tej imprezy opowiadał mi, że występujący w piątek amerykański zespół Negativland-wcale nie kojarzony z industrialem, zaprezentował coś, co było jego zdaniem „najbardziej industrialnym występem w dziejach tej imprezy.” Drugie, tym razem już moje spostrzeżenie było takie, że, odwiedzający nas wcale nie szukali płyt z gatunkiem muzyki industrialnej. Trwało za to w najlepsze grzebanko w skrzyniach z wydawnictwami austriackiego jazzowego Trost gdzie z dumą na przedzie eksponowana była okolicznościowa płyta “Machine Gun” Petera Brotzmanna.
W tym roku minęła właśnie 50 rocznica wydania tej płyty a ja myśląc o słowach mojego znajomego i tego, czym jest lub nie jest industrial albo jakakolwiek inna stylistyka w 2019 roku i jaki sens ma w ogóle jakakolwiek nazywanie tego przeczuwałem, że gdyby Peter Brotzmann trafił na wrocławską imprezę miałby pewnie nie mniejszy aplauz i uwagę słuchaczy niż inni wykonawcy zgromadzeni w Sali Gotyckiej. Zresztą, przekonałem się o tym już kilka godzin później …w Warszawie.
Peter Brotzmann został tam zaproszony, aby zwieńczyć, położyć wisienkę na urodzinowym torcie przygotowanym przez szefa klubu Mózg, kontrabasistę Sławka Janickiego z okazji przypadających w tym roku dwóch okragłych rocznic 25 lecia działalnosci Mózgu i 15 lecia Festiwalu Mózg (Festiwal od 4 lat z powodzeniem odbywa się w dwoch miastach -Bydgosczy i Warszawie), który tego właśnie wieczoru po wielu atrakcjach koncertowych, trwających rok, miał właśnie tym mocnym akcentem zakończyć swoje obchody w warszawskim SPATIFIE.

Przypuszczam, że dla organizatora tego wydarzenia Brotzmann jest tak samo ważny jak ważny jest dla mnie i pewnie jeszcze dla wielu, wielu osób. Dla mnie jego twórczość ma w tych współczesnych już czasach mieszania wszystkiego ze wszystkim i intensywności przeżyć, o tyle sens, że początkowy oktet z osławionej już płyty “Machine Gun”, musiał pewnie ze względów finansowych coraz bardziej się okrajać a sieroty po “Machine Gun” szybko znajdowały się w nowych mniejszych lub większych konstelacjach, zaś ich muzyka zarażała cały świat nowym bezkompromisowym, podejściem do grania. Był wiec jakby początkiem, wspólnym pniem, z którego wyrosło całe mnóstwo świetnych muzyków –interpretatorów i improwizatorów a nawet kilku kompozytorów, szefów czy nad-interpretatorów (jak Peter Kowald czy Sven Ake Johansson).
W końcu też, sam Brotzmann to (współ)założyciel niezależnej i zasłużonej oficyny FMP a sama grana przez niego muzyka, no cóż to wspaniały melodyk, trochę „w duchu Aylera”. Intensywny, bezkompromisowy, ekstremalnie głośny styl gry ale tak jak napisałem wcześniej przede wszystkim łączący, zapraszający do współpracy (lub może dający się zapraszać, otwarty na współpracę nie wiem tego) różne osobowości i przez to jego muzyka czy to w skromnych duetach czy w dużych formach ZAWSZE brzmi świeżo.
Nie inaczej rzecz się miała w ubiegłą sobotę w SPATIFIE, gdzie licznie zgromadzona publiczność, co też jest prawie zawsze udziałem tego Festiwalu, miała możliwość, zaszczyt (tak, tak) wysłuchać obok samego Brotzmanna, gitarzysty Jona Dobiego, kontrabasisty Sławka Janickiego i perkusisty Qby Janickiego, który wystąpił w zastępstwie Michaela Weltmullera i jak często w takich przypadkach, zastępca okazał się czarnym koniem wieczoru.
Koncert rozpoczął 4 minutowe szuranie, szemranie, brzmiące niczym utwór na wewnętrzne struny fortepianu “Mutanza” Witolda Szalonka albo wstęp do jazzowej wersji kameralnych utworów Kazmierza Serockiego, w wykonaniu duetu kontrabas i perkusja. Dźwięki stopniowo narastające aż do nieopisanego zgiełku, po którym około piątej minuty koncertu usłyszeliśmy…klasyczne aylerowsko- brotzmanowskie dźwięki Petera Brotzmanna. Wszystko to od początku sprawiało wrażenie ładnie ułożonego, planowanego dzialania które ma przyzwyczaić ucho do ekstatycznych „kwadratowych” masywnych ścian hałasu, które zawładnęły salą SPATIFU na kolejne 40 minut. Bardzo podobał mi się podczas tego fragmentu, ale także całego występu sposób gry Jona Dobiego. Słuchałem go już z Brotzmanem pod koniec lat 90 tych w Akwarium, gdzie już wtedy jego gitara tworzyła statyczne z rzadka tylko wychodzące na pierwszy plan, hipnotyczne tła, coś jak znany z plyt noise – biały szum, który był doskonałym kontrapunktem dla szalonego Brotzmanna. Tak było również w SPATIFIE. Dobie „nie wychylał się” na pierwszy plan z gitarą, jednak jego udział i taki sposób gry miał właśnie ów hipnotyczny, nie jazzowy i unoszący sie jakby nad całością obłok. Wyczuwam w jego stylu cos z wpływów Donalda Millera z zespołu Borbetomagus, czyli kogoś, kto katapultuje muzykę jazzową w rejony industrialu i no – wave.
Wracając do gry Qby Janickiego, który oprócz tradycyjnego zestawu perkusyjnego używał (chyba) swojej deski dźwiękowej, zagadkowej zasilanej rytmicznie konstrukcji, która stanowiła także ramę na jego niedawnej solowej płycie Intuitive Mathematic.
Najbardziej klasyczny w tym zestawie wydał mi się Sławek Janicki. W jego grze z Brotzmannem ( warto tu wspomnieć jeszcze duet wykonany podczas Supersamu) słychać dużo wpływu bliskich sercu Brotzmanna wspomnianego już Petera Kowalda (bardzo początkowe fragmenty koncertu gdzie Janicki senior, grał głownie z synem Qba) czy Kenta Kesslera. To zresztą moim zdaniem zaleta tego muzyka , że potrafi się on bardzo ładnie wkomponować w większy skład i balansować miedzy klasyką a swobodną improwizacja używając do tego celu całej gamy technik ( smyka, szarpania, pudła rezonansowego).
Cały ten blisko 45 minutowy pierwszy fragment brzmiał przy tym jakby muzycy nie spotkali się w tym składzie pierwszy raz i znali się oraz swoje możliwości na wylot. Około 50 minuty występu, akcja nieco zwolniła a my wysłuchaliśmy czegoś na kształt mini duetów, mini rozmówek w których to Brotzmann robił za narratora i wodzireja. Nawet jeśli przez te kilkanaście minut Mistrz znowu przykuwał uwagę, było to tylko jak oddech, przygotowanie publiczności na intensywną głośna końcówkę. Panowie zagrali w sumie ponad 60 minut, bez przerw, bez solówek. Nie przypominało to tak jak często jest na koncertach muzyki improwizowanej badania i słuchania się w grzecznym stylu „u cioci na imieninach”. Nie było jam session z puszczaniem oka do publiczności w stylu „my tu sobie trochę pojammujemy a państwu życzymy miłego wieczoru i zapraszamy do baru na piwko i sklepiku po nasze płyty” Było zdecydowanie siłowaniem się ale takim skoordynowanym działaniem nakierowanym w jednym celu jakim było wywołanie u słuchacza nie miłego poczucia uczestnictwa w koncercie legend jazzu ale przeżycia katharsis. Ten występ mógłby według mnie dobrze sprawdzić się nie tylko w SPATIFIE goszczącym Mozg Festival czy we wspomnianej Sali Gotyckiej wrocławskiego festiwalu industrialnego ale tez w Hotelu Forum podczas Unsoundu, jako przedbieg dla porażającego intensywnością wieczoru z muzyką Iancu Dumitrescu na Warszawskiej Jesieni czy bardziej na Sacrum Profanum albo na otwarcie wystawy podczas jednego z kilku festiwali w Sokołowsku. Taka to muzyka, że wywołuje silne emocje ale jest też doskonałym przewodnikiem po stylach i technikach wykonawczych. Lekcją dla każdego muzyka i wrażliwego słuchacza koncertowym „Step Across The Border” albo oprowadzaniem kuratorskim które ma prowadzić do poznania i tego że możemy wszyscy troche mniej bać się rzeczywistości i zaczerpnąć tej mocy jaka była dana muzykom.