W dniach 29 i 30 marca po raz 11 odbył się w Toruniu CoCaArt. Festiwal, na który z racji bliskości do mojego rodzinnego Włocławka i studiów w pobliskiej Collegium Iuridicum, czyli popularnej Harmonijce, jeździłem początkowo, czyli przez jakieś dwie edycje raczej bardziej z sentymentu i ciekawości niż z przekonania. Z czasem ta impreza tak się rozwinęła a jej program wyewoluował tak dalece w kierunku tego, co aktualne, jeśli chodzi o muzykę i tzw. „sztukę dźwięku”, że od prawie dekady jest już dla mnie obowiązkowym punktem, od którego zaczynam coroczny sezon festiwalowy a pod koniec roku, gdy przeważają podsumowania, zwykle okazuje się, że jest też jednym z jaśniejszych wspomnień i inspiracji.
Piątek otworzył koncert Qby Janickiego. Jego występ w Toruniu był bardzo dojrzałą przemyślaną, choć nieoczywistą propozycją. To wielka przyjemność słuchać takich muzyków, dla których słuchanie i interpretacja każdej z ich ulubionych stylistyk czy to ze świata muzyki poważnej jak Włodzimierz Kotoński i jego” Etiuda na jedno uderzenie w talerz” czy z brutalnej muzyki noise czy intensywnej twórczości klubowej jest katapultą do prezentacji publiczności własnego świata muzycznego. Qba z powodzeniem praktykuje każdy z tych gatunków i w dodatku w różnych konfiguracjach. Tak więc w jego wykonaniu solo mogłoby z łatwością przeobrazić się w duet lub większy skład. Nie jest to przy tym muzyka, która jest jedynie zarysem, konturem, ćwiczeniem, ale ma swój styl a każdy detal po kilku chwilach, minutach, kwadransie, ale tez po wysłuchaniu całości staje się odpowiedni, na miejscu i mimo początkowej „swobody” jest ściśle skonstruowaną całością. Być może jednak nie całością tylko tak jak w przypadku muzyki Jamesa Tenneya czymś powołanym do życia bez początku i końca. Porywający koncert!
O następnych występujących tego wieczoru artystach nie wiedziałem kompletnie nic poza tym, co wyczytałem na stronie internetowej Festiwalu. Soundscape Mirror, bo o nich mowa to duet Krzysztof Ostrowski (muzyka) i Tomasz Roszczybiuk (video). O tym pierwszym usłyszałem dopiero po Festiwalu w recenzji Bartka Chacińskiego. Musze przyznać, że ten występ był bardzo miłym zaskoczeniem Krzysztof Ostrowski nagrywa solo, jako Freeze, jak również w duetach z Piotrem Cisakiem, Mateuszem Wysockim/Fischerle, (jako IFS), Grzegorzem Pleszyńskim (jak Transmemories). Jak zdążyłem się później zorientować muzyka Ostrowskiego to różnorodna, bardzo wciągająca elektronika. Muzyka która mam wrażenie jest niezwykle plastyczna i otwarta na interpretacje i tak jak w przypadku Qby Janickiego świetnie sprawdziłaby się także w większej formie. Nie bez znaczenia są nazwiska osób, które wymiałem, jako współpracownicy Ostrowskiego – to osoby z różnych muzycznych światów. Powracając jednak do samego Soundscape Mirror Moim zdaniem jest to muzyka, która dla każdego może być ciekawa i każdy może znaleźć w niej cos interesującego. Każdy dosłownie każdy fragment występu tego duetu jest intrygujący bo nie przebiega od jakiegoś wyznaczonego „punktu a do punktu b” tylko ma otwarty, niedopowiedziany charakter. Jest też za sprawą video bardzo solidnie przemyślana audiowizualna prezentacja. Oczywiście mógłbym do opisania tego koncertu użyć całego katalogu wytrychów stylistycznych tłustych porównań, ale to, co czułem podczas ich występu to szczerość przekazu i to , że nie jest to bezcelowa zabawa w eksperyment i przypadkowe połączenie obrazów i dźwięków ani tym bardziej „nawiązanie” do jakiejkolwiek stylistyki i koniecznością ujęcia owej stylistyki w tradycyjne dla takiej czy innej konwencji ramy koncertowe.
Serio, pierwszy raz nie mam ochoty pisać o jakimś koncercie nie, dlatego ze kiepski tylko, dlatego, że mama głębokie przekonanie ze ten duet jeszcze nie raz pokaże się na festiwalach i warto samemu przeżyć ten pierwszy raz i zobaczyć ich na żywo, bo jest zaskakująco i po prostu dobrze.
Sobotę zamknął Norbert Moslang artysta, który jest dla mnie centralnym łącznikiem miedzy starą improwizacją (współpraca z power noise-jazzowym trio Borbetomagus, jako Voicecrack & Borbetomagus), szkoła elektroakustyczna ( King Ubu Orchestra) i czymś pośrednim, czyli całą masą udanych duetów, z których sam miałem zaszczyt wydać na winylu jeden( z Jasonem Kahnem).
Moslang to walec koncertowy. Jego muzyka to gęsta plątanina ostrego rytmicznego szumu generowanego z urządzeń zepsutej elektroniki domowego użytku z bogatymi brzmieniami sampli i elektroniki. Perfekcyjny patchwork i takież samo wykonanie. Ta jedyna w swoim rodzaju całość przenosi słuchaczy w świat dudniącego pulsu, gdzie nawet przerwy i nieliczne cichsze fragmenty są nieznośnym hałaśliwym i złowrogim wyczekiwaniem. Muzyka Norberta Moslanga nie pozostawia słuchacza obojętnym, nie stanowi tez obietnicy, że za chwile, w nagrodę nasze uszy mogą stopniowo ulec iluzji i dać się oszukać ukrytym pod warstwami hałasu melodiom albo czymś równie miłym. Zero tolerancji dla ciszy. Jedyna możliwa tego dnia koda.
Sobotni wieczór, rozpoczął występ Huberta Zemlera.
Zachęcający był już sam widok sceny tego otwierającego drugi dzień występu. Jej centralny punkt stanowiła klasyczna perkusja a także połączony z nią w niezwykłej kombinacji znany już z różnych projektów tego perkusisty, balafon, czyli rodzaj afrykańskiego ksylofonu. Całość oplatała dodatkowo, niczym bluszcz masa pomniejszych perkusjonaliów a do wspomnianych instrumentów dodać jeszcze trzeba hinduska harmonię czy tybetańskie misy. Całość sprawiała wrażenie scenografii do przedstawienia “Piotruś Pan” i była obietnica dobrej zabawy .
Może to magia miejsca i sentyment do Torunia, ale granie Huberta bardzo skojarzyło mi się tego dnia z muzyką amerykańskiego zespołu Skeleton Crew, który gościł w Toruniu pewnie jeszcze przed urodzeniem Huberta i większości ze zgromadzonej publiczności. Na tym koncercie jak za czasów aktywności Skeleton Crew było bardzo radośnie a różnorodne tempa i nastroje tworzyły ładną i bardzo przyjemną mieszankę współczeski, raz spod znaku skupionego na każdym szczególe i geście Lê Quan Ninh a po pewnym czasie perkusyjnej swobody Milforda Gravesa. Subtelna gra Huberta jest dla mnie po prostu właśnie taką ładną autorską wieloźródłową inspiracją. Zachwyca delikatnością ( mam często wrażenie jakby ten doświadczony w końcu muzyk za każdym razem miał ogromna tremę), ale jest dla mnie przez to bardziej autentyczny, niewystudiowany i nieupozowany. Słucha się tego perkusisty z ogromna naprawdę ogromna przyjemnością, co zwłaszcza w intensywnych i przeładowanych programami sytuacjach festiwalowych –gdzie w lawie dźwięków elektronicznych takie występy są zawsze miłym i ożywczym urozmaiceniem. Po tym występie nastąpiła dłuższa przerwa, która niestety odbiła się na mojej koncentracji i elektronicznego występu duety Conny Zenk z Veronicą Meyer nie byłem po prostu w stanie wysłuchać z należytą uwagą. Mam nadzieję i czynie starania, aby ten duet zagrał w Warszawie, bo po koncercie i opiniach uczestników bardzo żałowałem, że jednak nie dałem rady usiedzieć.
Jako trzeci wystąpił tego dnia Thomas Koener. Mam do niego stosunek bardzo osobisty, jestem fanem starych płyt i w zasadzie miłość do Koenera skumała mnie i połączyła z Wojtkiem Pusiem pierwszym w historii mojej wytwórni debiutantem, który sam okazał się nie tylko miłośnikiem muzyki Thomasa, ale także, jeśli chodzi o prace z dźwiękiem jego pojętnym uczniem zaś na kanwie sztuki video performance i filmu także jego współpracownikiem (panowie robią razem film gdzie Wojtek jest reżyserem a Thomas kompozytorem). Musze, jako intro do tej części opisu festiwalu dodać, że nic w twórczości Konera nie jest od wielu lat słabe, powtarzalne czy przypadkowe. Artysta dużą uwagę poświecą też nie tylko temu, co na płytach, ale i rozwijającej go jak sam przyznał współpracy z baletem czy galeryjnymi realizacjami jak wspomniana współpraca z Wojtkiem Pusiem. Ma to w tej chwili tak duży rezonans w świecie sztuk audiowizualnych, że prezentacja w CSW w Toruniu okazała się strzałem w dziesiątkę.
Jego występ, wzbogacony onirycznym, bardzo powolnym, nieostrym i przenikającym się filmowym obrazem miasta w ruchu był doskonałą wizualną ilustracją dźwiękową i jedyną w swoim rodzaju naprawdę jedyną z lepszych, jakie widziałem –słyszałem hybryd audiowizualnych. W warstwie czysto muzyczne nie jest to z pewnością twórczość łatwa a samo sklasyfikowanie Koenera, jako wykonawcy ambient jest mocnym uproszczeniem. Nie jest to w żadnym wypadku muzyka statyczna tak jak większość ambientów, nia ma w niej tez miejsca na głupie melodyjki czy sentymentalne powtórzenia. Są to raczej gęste, nieociosane klastery, które po przełożeniu na klasyczny skład np. kwartetu smyczkowego były by powolnym misternym mikrotonalnym opus w stylu Georga Friedrich Haasa a gdyby wykonywało je trio jazzowe to mielibyśmy do czynienia z czymś, co jest zbliżone w klimacie i formie do tria The Necks. Muzyka gęstnieje, przekształca się i staje coraz bardziej złożonym dźwiękowym organizmem.
Nie wiem jak będzie wyglądała przyszłość CoCArtu, ale na razie jest to obok Sanatorium Dźwięku w Sokołowsku najważniejszy festiwal, który łączy muzykę z obrazem i sztukami performatywnymi. Oferuje publiczności całą gamę, spektrum tego, czym jest współczesna sztuka dźwięku. Bardzo dobrze się dzieje, że te rozwijaną na całym świecie formę ( MoMa w NY czy np. seria Blank Forms tamże, propozycje festiwalu Luff w Lozannie) pokazują u nas nie Warszawa tylko właśnie Toruń czy MS2 w Łodzi. To, co robi CoCArt, konsekwencja i pracowitość organizatorów już procentuje i kwestią czasu jest, że może i powinno być to wydarzenie znakiem rozpoznawczym a także szansą na dalsze poważne zaistnienie CSW w świecie sztuk audiowizualnych Zestaw: CoCArt, wspomniane Sokołowsko, Sacrum Profanum i Unsound to w tej chwili najważniejsze i najciekawsze cykliczne imprezy w naszym kraju.