Chciałbym nie odwoływać się słuchając, pisząc, myśląc o muzyce do całego jej kontekstu marketingowego. Jest to w moim przypadku o tyle ciężkie, że co prawda wydaję płyty sercem a nie Excelem ale często łapię się na tym, kto może być odbiorcą, komu wysłać płytę do recenzji. Na dokładkę przychodzi raport kwartalny od dystrybutora i okazuje się, że ze sprzedażą płyt jest jeszcze gorzej niż myślałem, a ja zawsze myślę że jest coraz gorzej . A tak w ogóle, to co dalej czterdziesto-iluś -tam( tam) latku z tym wszystkim (także w muzyce).
Mijający rok był dla mnie wyjątkowo nieznośny pod tym i jeszcze innym względem. Mam na myśli to wszechobecne jak mi się wydaje, gorączkowe szukanie jakiegoś wyraźnego wiodącego stylu. Jakiejś nowej wartości , nowego sensu. Wydawało mi się, że nieomal wszyscy: od osób zawodowo zajmujących się pisaniem o muzyce, organizatorów imprez do entuzjastów muzyki ( w tym także blogerów) w klubach muzycznych i na rockowych festiwalach a także w prasie, prężyli się i nadymali już na samo hasło „minimal music”. Tak jakby już tylko określenie jakiegoś stylu było szczególnie wartościujące i stanowiło przepustkę do czegoś lepszego. Z kolei tzw.”artystyczne” czy„poważne” ( nie w sensie budżetów tylko granej muzyki) festiwale z dużym upodobaniem tropiły „konteksty noise’u”. Oczywiście jest to moja perspektywa, coś na co może jestem szczególnie wyczulony albo co mnie tylko irytowało, bo kiedy jednak w chwilach słabości wezmę w Empiku do ręki „Ruch Muzyczny” (dla kogo to jest ?!) to przenoszę się znowu do komuny kiedy był twardy podział na muzykę akademicką i „całą resztę”, Zetkape i Zetkape jr itd… A z drugiej strony (muzycznej konserwy), wiele koncertów rockowych to nadal głównie „tupanie nóżką”, a gdy na scenę wchodzi coś, co w opinii słuchaczy „łupie przez pół godziny trzy akordy” lub jak ostatnio przeczytałem w komentarzu na profilu Bartka Chacińskiego „gra loopy” widać wyraźnie „wietrzenie sali” i gastro-fazę .
Wśród tych nielicznych tegorocznych płyt, które pozwalają odetchnąć, przestać myśleć o takich podziałach i nieistotnych przecież dla samego odbioru muzyki sprawach jest bez wątpienia płyta „Glimmer” z kompozycjami Dominika Karskiego, w wykonaniu duetu Flute o’clock.
Flute o’clock (Ewa Liebchen i Rafał Jędrzejewski) – jedyny polski duet fletowy, specjalizujący się w wykonawstwie muzyki współczesnej.
Musze przyznać, że ostatniej płyty gdzie flet występuje w roli głównej wysłuchałem z tak dużym zainteresowaniem ponad dwadzieścia lat temu. Był to kompakt Roberta Dicka wydany przez New World Records pod wszystko mówiącym tytułem „Third Stone From The Sun”. O ile jednak tamto wydawnictwo, to w znacznej części transkrypcje muzyki bluesowej i rockowej na flet, to „Glimmer” jest od początku pracą pomyślana na ten własnie instrument, a właściwie na całą ich gamę . W dodatku często super pomysłowo zestawioną – tak jak na przykład duet flet piccolo i flet basowy ( ten drugi podobno szczególnie ulubiony przez kompozytora).
Obie płyty mają bezsprzecznie przynajmniej jedną cechę wspólną. Zarówno Dick jak i Karski (Flute O’Clock) stosują cały szereg technik rozszerzonych, czyli te wszystkie pomysłowe perkusyjne odgłosy, stukanie klap, przedęcia. Dla mnie poza samą wirtuozerią i stosowaniem owych technik, ważne ( i to już tylko na płycie Dominika Karskiego) jest to także, że „przy okazji”słychać jest oddechy, jęki i pomruki wykonawców – ma to moim zdaniem wymiar niezwykle osobisty, przechodzą mnie dosłownie dreszcze, bo czuję słuchając od wielu dni tej płyty w nocy, w słuchawkach, że muzyk jest gdzieś bardzo blisko mnie . Jest w tym trudzie i fizyczności coś mocnego, wyrazistego, rockowego. O ile jednak „Third Stone From The Sun” jest płytą na flet i instrumenty rockowe oraz kwartet smyczkowy to w przypadku „Glimmer” wszystko to, co jest potrzebne, aby wywołać u słuchacza taką intensywną przyjemność słuchania pochodzi jedynie z dwóch akustycznych fletów, czasami dla jeszcze wyraźniejszego podkreślenia rytmu ( uparłem się chyba na ten rytm ale naprawdę uważam, że ta płyta i bez instrumentów perkusyjnych jest bardzo perkusyjna ) tam – tamów i w jednym miejscu dodatkowo harfy. CD podzielony jest na 10 utworów, w dodatku pochodzących z rożnych okresów od roku 2002 do 2013. Mimo to , nie mam wrażenia, że są to jakieś „małe zamknięte całości” w dodatku aż tak rozciągnięte chronologicznie. Być może są to takie miniaturki. I taki może był pomysł, ale słucha się tego znakomicie w całości i naprawdę za jednym razem, co jak mi się wydaje nie zawsze a nawet przeważnie nie jest łatwe w przypadku muzyki nowej. Truizmem jest powiedzieć, że wymaga ta muzyka skupienia. Ale tu wyjątkowo ”nie ma łatwo” bo jest tu cała masa skoków wysokościowych, przez co także tak jak już wspomniałem płyta jest bardzo dynamiczna. Z przyjemnością śledzi się też te fragmenty, gdy muzyka zmienia się minimalnie, stopniowo i przesypuje jak ziarno (ten motyw „ziarna” chociaż w trochę innym ujęciu przedstawia w opisie do płyty Jan Topolski, więc nie będę tego rozwijał żeby nie psuć przyjemności, ani nie przekręcać). W tych „spokojniejszych” fragmentach flety brzmią bardzo tradycyjnie, ale jest to- jeśli chodzi o brzmienie, raczej zbliżone do tradycji orientu. Przyjemnie słucha się tego jak ta muzyka wije się, raz rozjeżdżając się jak free, by po chwili wskoczyć na tory doskonale zestrojonego monolitycznego bloku.
Odświeżyłem sobie przed chwilą dla porównania „Meduzę” Szalonka napisaną na flety i również wydaną przez Bołt a także krótką, bo zaledwie jednostronicową (wydaną w serii winylowych warszawsko-jesiennych splitów – Kronik Dźwiękowych) kompozycję Jana Oleszkowicza „Ptak śmierci na flet i elektronikę” To też jest bardzo dobra i warta poznania muzyka, ale jeśli w dzisiejszych czasach zadać już sobie trud, aby kupić płytę, usiąść w fotelu, zapomnieć na parę chwil o zmartwieniach i oddać się muzyce to właśnie dla takiego doświadczenia, jakie niesie ze sobą Dominik Karski i wykonanie duetu Flute O’Clock na „Glimmer”.
Warszawa, 2 stycznia 2017