We wrześniu ubiegłego 2015 roku Anna Zaradny i Kasper Toeplitz spotkali się w studio w Warszawie. Słyszałem już o tym, co prawda trochę wcześniej, ale nie przychodziło mi do głowy a może puściłem mimo uszu, że ma być z tego płyta. Wydawało mi się, że będą to próby przed jakimś festiwalem czy trasą koncertową. Koncerty i festiwale faktycznie miały miejsce – na wiosnę tego roku, ale do tego czasu materiał był już porządnie obrobiony i przygotowany na winyl. Czy zresztą może być coś „nieporządnego”, jeśli chodzi o płyty wspomnianej dwójki? Trudno znaleźć mi bardziej pracowity i skupiony na każdym detalu duet niż ta dwójka? Jest to przekleństwo dla kogoś jak ja, ale właściwie, co to słuchacza obchodzi, jeśli dostaje znakomity produkt tak jak ma to miejsce w tym przypadku.
Oboje artystów kojarzonych jest czasami błędnie z muzyką noise. Moim zdaniem błędnie, bo co najwyżej możemy mówić o nawiązaniu, elementach tej stylistyki, ale równie dobrze w takim przypadku można powiedzieć, że noise to Swans czy God Speed Your Black Emperor a może Eliane Radigue albo w ogóle wszystko co jest głośne, przesterowane, etc. Dla mnie jest to klasyczna muzyka współczesna wykorzystująca i czerpiąca twórczo z różnych doświadczeni od muzyki jak Xenakis do właśnie Eliane Radigue. W sensie organizacji dźwięku trudno powiedzieć na ile mamy do czynienia z improwizacją w studio a na ile materiał został wcześniej ułożony i zapisany. Z pewnością jest tak, że jeśli ktoś nie zna płyty Anny i Kaspera to to jest super propozycja żeby zacząć właśnie od tego wydawnictwa. Jeśli ktoś zna ich inne płyty, żadna dodatkowa zachęta nie jest w zasadzie potrzebna.
(poniżej zapis koncertu, który nie oddaje do końca tego co jest na płycie)
Longplej podzielony jest na dwie części: strona A ma tytuł „Jamais” a strona B- „Never”. Na okładce nie ma jednak żadnych dodatkowych informacji czy wskazówek, kto, za którą część jest odpowiedzialny. Nie ma lidera, kompozytora wiodącego. Praca wydaje się być jednak-choć to moje bardzo subiektywne odczucie-ułożona w tej sposób że „Jamais” jest jakby bardziej Toeplitza a „Never” Anny Zaradny. Takie myślenie bierze się stąd, że punktem wyjścia są albo znane mi elementy dźwiękowe, znane z płyt Toeplitza albo jak w przypadku „Never” z wcześniejszych nagrań Anny Zaradny. Być może przy kolejnych odsłuchach okaże się coś zupełnie innego i to moje wyimaginowane założenie jest do bani a ja podchodzę w chwili pisania tych słów do tej płyty „na sportowo” tzn . moje jak mi się zdaje w miarę wyćwiczone chyba ucho stara się dla celów opisania wychwycić i nazwać na siłę coś co może wcale nie musi być nazywane. W każdym razie jest to klasyczna praca studyjna w tym sensie, że każdy przychodzi do studia ze swoja bazą dźwiękową, czy to zapisaną w pamięci komputera czy pomysłami na tzw. tradycyjne instrumenty – gitara basowa, wiolonczela, saksofon i w trakcie pracy w studio następuje bądź nakładanie jednego elementu dźwiękowego na drugi bądź odejmowanie bądź wszystko jest później przeorganizowane, cięte, skracane. Tak przynajmniej to sobie wyobrażam. Nie jest to rzecz jasna żaden mash up, mix czy wariacja na temat tego czy tamtego utworu, chociaż w części „Never” znajduję na przykład pewne analogie, sekwencje jakie słychać na ostatniej płycie Anny Zaradny „GoGo Theurgy”. Tak więc „Stacja nigdy w życiu” jest kalejdoskopowym przeglądem przez różne techniki twórczej pracy obojga muzyków, które stosują oni na swoich solowych płytach. Mamy tu zarówno charakterystyczne basowe i wiolonczelowe riffy ( Toeplitz ) jak i ten podskórny dźwiękowy niepokój będący wynikiem przetwarzania głosu, jakby jęku ( ?) pulsacyjnej elektroniki tak charakterystycznej i znanej z kilku wcześniejszych płyt Anny Zaradny. Co ciekawe Polka wraca też na tej płycie do swojego podstawowego instrumentu jakim jest saksofon. Jednak jej wydaniu instrument ten pełni raczej rolę uzupełniającą dla elektroniki, imitującą głos czy elektroniczne drony a nie jest ozdobnikiem melodycznym o cechach instrumentu solowego. Jest to rzecz jasna wszystko tak zręcznie ze sobą połączone, że nie ma się wrażenia „przeładowania” i przerostu tak jak ma to miejsce na wielu płytach z muzyką współczesną, graną (później /wcześniej) na festiwalach typu Warszawska Jesień.
Pomimo jak się wydaje „otwartego” charakteru pracy w efekcie końcowym wszystko utrzymane jest w bardzo ścisłych ramach. Muzyka ma swój wyraźnie zarysowany przebieg dramaturgiczny. Podążanie za tym co kreuje duet może być dla słuchacza bardzo przyjemnym, choć raczej ekstremalnym doświadczeniem niż łatwym spacerkiem, w żadnym wypadku jednak szczególnie wyczerpującym maratonem , który można zrobić pewnie raz albo nigdy w życiu.
Płyta zaczyna się trochę tak jak niektóre ze znanych mi nagrań Kaspera Toeplitza od szumu ale po sekundach ucho wyłapuje coś co może być przetwarzanym elektronicznie saksofonem, później są dźwięki Anny- delikatne ( nie wiem czy w jej przypadku to dobre słowo) pulsacje. Z czasem z elektronicznej, nieokreślonej struktury coraz bardziej bardzo wyraźnie słychać partie saksofonowe i pojedyncze dźwięki a później riffy gitary basowej Kaspera a nawet przez dłuższą chwile całkiem nieprzetworzonej wiolonczeli. Oczywiście to wszystko cały czas przeplatane jest gęstymi, intensywnymi warstwami elektroniki i trzeba naprawdę dużo uwagi żeby wyłapać wszystkie zmieniające się bardzo nieśpiesznie kolory.
Bardzo podoba mi się frazowanie na tej płycie– jest czasami trochę natchnione, zamyślone i pompatyczne, ale nigdy nie dłuży się ani nie powoduje obniżenia skupienia uwagi. Świetne są te wszystkie barwy elektroniczne, zagadkowe, niewiadomo jakiego pochodzenia. Wyobrażam sobie że w dzisiejszych czasach gdy dochodzi do masowych zapożyczeń, ta płyta dla różnych magików od „cytatów dźwiękowych” podrabiaczy i imitatorów może okazać się niezłą zagwozdką . Zresztą, trudno jest porównać mi tę muzykę do czegokolwiek czego słuchałem w tym roku. Wspaniała płyta i mam tylko nadzieję, że więcej osób będzie chciało dzielić się wrażeniami z jej odsłuchu, nie tylko w taki amatorski sposób jak ja to robię..
Włocławek , 15 sierpnia 2015